Izabella Szubra
...We wrześniu 1939 roku żołnierze niemieccy wkroczyli do Chorkówki, gdzie mieszkałam wraz z rodzicami i trojgiem starszego rodzeństwa. Rodziców nie było w domu. Wystraszeni wraz z rodzeństwem uciekliśmy do sąsiadów, skąd obserwowaliśmy wojsko niemieckie, które znajdowało się wokół naszego obejścia.Wieczorem rodzice zmęczeni wrócili do domu i wszyscy cieszyli się, że już są razem. Zaczęła się okupacja.W 1942 roku rozpoczęłam naukę w szkole podstawowej i już miałam pełną świadomość, że w okolicy działa partyzantka, szczególnie w sąsiedniej miejscowości Bóbrka.Na początku i w połowie 1944 roku Niemcy uciekali w popłochu, a w dniu 8 września 1944 roku do Chorkówki i okolic wkroczyły jednostki Armii Czerwonej. W naszym domu rodzinnym na krótko zatrzymywali się żołnierze radzieccy, a następnie szli na zachód i południe. Kilkadziesiąt metrów od mego domu rozmieszczono baterię „Katiuszy". Wycelowano je na zachód. Rozpoczęło się strzelanie. Tuż przed nim ojciec od dowódcy dostał polecenie otworzenia w domu wszystkich okien.
W jednym z jesiennych dni przyjechał na koniu żołnierz radziecki, który u nas zakwaterował. Okazało się, że ten młody i wesoły czerwonoarmista pełnił obowiązki doręczyciela poczty dla wojska. Codziennie rano wyjeżdżał, przywoził całą masę listów. Siadał wieczorem przy stole oświetlonym lampą naftową i rozpoczynał ich sortowanie. Ja siedziałam również przy tym stole i obserwowałam bacznie jego czynności. Pocztę dzielił na dwie grupy, ja wiedzona dziecięcą ciekawością zapytałam się dlaczego tak układa listy. On odpowiedział, że adresaci listów ułożonych po lewej stronie stołu już nie żyją. Następnie rozpoczynał czytanie pozostałych z prawej strony listów i to już przebiegało dłużej. Po zakończeniu czytania niektóre z nich wędrowały na lewo, a następnie wszystkie z lewej strony były wrzucane do ognia w kuchennym piecu. Widząc zdziwione oczy mojego ojca, nie pytany wyjaśnił: „Bo tu są złe wiadomości od rodzin, a żołnierz nie może o tym wiedzieć". Czerwonoarmista kilkanaście dni przebywał w naszym domu. Wciąż odbywało się czytanie listów, które codziennie otrzymywał z ojczyzny, z czego zaledwie trzecią doręczał żołnierzom, jadąc na linię frontu w kierunku Dukli. W kolejnym dniu, jak codziennie rano, wyjechał na linię frontu ze swoimi i i nie wracał przez dwa dni, aż na trzeci dzień zjawił się, ale bez konia i czapki.
Wrócił już nie ten sam człowiek, był brudny, smutny i przerażony. Konia stracił, trafił go pocisk. On sam przeżył, chociaż kula trafiła w czapkę. Powiedział ojcu, że w pobliżu Dukli jest straszne piekło, tysiące zabitych i rannych żołnierzy oraz ogromne ilości zniszczonego sprzętu wojskowego. Okazało się, że chodziło o bitwę na Przełęczy Dukielskiej. Rodzice rozmawiali do późnej nocy na ten temat, ponieważ ojciec znał język rosyjski. Czerwonoarmista następnego dnia pożegnał nas wszystkich ze łzami w oczach i odjechał na front.Wielotygodniowe krwawe walki na pobliskiej dukielszczyźnie odbiły się głośnym echem w naszej okolicy. Uciekinierzy z terenu walk opowiadali o ofiarach wśród ludności cywilnej oraz o całkowitym zniszczeniu, już i tak bardzo ubogich, górskich wiosek. Dramat tamtejszej ludności trwał wiele lat po wojnie. Pozostałe miny i niewybuchy zbierały krwawe żniwo.
Mychijło Kinasz
...Zostałem zmobilizowany do Armii Czerwonej w sierpniu 1944 roku. Z mojej wsi Steniatyn koło Sokala poszło wtedy do wojska około 200 mężczyzn. Z wojny wróciła mniej niż połowa. Wiedzieliśmy, że front jest gdzieś w Karpatach. Większą cześć drogi do frontu szliśmy na piechotę. Nie mieliśmy wtedy jeszcze mundurów i byliśmy ubrani po cywilnemu. Nasza kolumna liczyła chyba parę tysięcy ludzi. Karmiono nas bardzo źle, dlatego większość jadła to, co miała jeszcze z domu. Kto miał piniądze, próbował coś kupować od miejscowej ludności, jednak okazało się to niebezpieczne.
Po obu stronach drogi, w odstępie 10 metrów jeden od drugiego, szli żołnierze uzbrojonego konwoju. Na noc zamykano nas w szopach albo innych pomieszczeniach. Mimo tego dużo chłopców uciekało. Nie chcieli walczyć w Armii Czerwonej. Już przed samym frontem rozstrzelano dwóch chłopców, których uznano za dezerterów. Znałem ich obu, byli to Jarosław Chudoba ze Sokala i Wasyl Gawroński ze Steniatyna. Pierwszy miał 18 lat, a drugi był jeszcze młodszy. Wydaje mi się, że nie chcieli uciekać z wojska - prawdziwi dezerterzy robili to w nocy. Ci chłopcy w biały dzień zaszli do jednej gospody, żeby, jak mówili, kupić tam mleka. Złapał ich tam oficer polityczny, który powiedział, że chcieli się tam ukryć. Obaj chłopcy zostali rozstrzelani, przy czym dziesięciu spośród nas po raz pierwszy dano karabiny. Uważam jednak, że te karabiny były nabite ślepymi nabojami, ponieważ po tym jak, jak do osądzonych oddano salwę, żaden z nich nie został nawet ranny. Obu zastrzelili oficerowie z NKWD. Ci z NKWD w czasie egzekucji stali tuż obok osądzonych, co świadczy, że chyba się nie obawiali, że trafi ich jakaś kula.
Mundury i broń rozdano nam dopiero przed samą linią frontu. Mundury dostaliśmy stare, zdjęte z zabitych, ale dobre, wyprane i pocerowane. Na niektórych uniformach można było poznać ślady kul czy odłamków. Z całego wyposażenia dostaliśmy tylko nowe buty. Były one amerykańskie, bardzo dobrej jakości, niektórzy bardzo się cieszyli, ponieważ chyba jeszcze w życiu nie nosili tak nowych i silnych butów. Niestety, wielu z nas tych butów nie nosiło zbyt długo.
Zanim wysłano rekrutów do okopów, wywołano ludzi z wyższym wykształceniem. Mimo, że nie miałem takiego wykształcenia, jednak się zgłosiłem. Przydzielono mnie do kompanii moździerzy kal. 82 mm jako ładowniczego. Moje przeszkolenie wojskowe polegało na tym, że oficer pokazał jak sie wrzuca pocisk do moździerza, jak sie doczepia do pocisku woreczki z prochem dodatkowego ładunku i zapytał mnie czy dobrze słyszę i czy rozumiem język rosyjski. Cała ta nauka nie trwała wiecej niż 15 minut. Już potem dowiedziałem się, że rekrutów pobranych na Ukrainie Zachodniej na ogół ćwiczono bardzo krótko, niektórych po 5 dni, a niektórych (jak mnie) od razu rzucano do walki.
Nacieraliśmy w kierunku na Duklę. Nauczyłem się ładować moździerz tak szybko, żeby jednocześnie w powietrzu było aż 5 pocisków. Pierwszy jeszcze nie upadł na ziemię, a piąty już wystrzeliłem. W toku natarcia zostałem wstrząsnięty ogromem strat poniesionych przez Armię Czerwoną. W paru miejscach poznawałem zabitych żołnierzy z mojej kolumny poborowej po nowych butach. Na jednej ze ścieżek, którą szliśmy, trafiliśmy na tak dużą liczbę zabitych, że przyszło nam przez pare minut iść dosłownie po trupach. Było ich tak dużo, że nie dało sie obejść.
Mieliśmy trudności z zaopatrzeniem w amunicję. Przywożono ją końmi i zostawiano pare kilometrów od naszych pozycji. Nosiliśmy pociski na sobie. Przez cały czas natarcia każdy z nas miał na sobie co najmniej po dwa pociski do moździerza zawieszone na zawiązanym na szyi sznurku. Ja byłem nieco silniejszy od kolegów, dlatego nosiłem aż po cztery. Sprzętu górskiego nie mieliśmy, więc pewnego razu omal nie zginąłem, kiedy spadłem ze skały z tymi pociskami. Na szczeście nie eksplodowały.
28 września zostałem ranny odłamkami niemieckiego pocisku, który eksplodował na drzewie. Dostałem parę odłamków w nogę i w rękę. Zameldowałem o tym , że jestem ranny dowódcy, który powiedział, żebym sam szedł do szpitala.Ostatkiem sił, żeby nie stracić przytomności, jakoś się doczołgałem do szpitala polowego, skąd odwieziono mnie do Krosna. Tam w szpitalu, mieszczącym sie w fabryce mebli, leczono mnie przez dwa miesiące. Dwa odłamki, po jednym w ręce i nodze, i tak nie zostały usunięte. Noszę je do dziś...
Jan Chudyk, Jan Berdar
...Nastąpiła połowa września 1944 roku. Armia Radziecka wyzwalała Krosno. W Olchowcu pojawili się Rosjanie, było ich dużo, może nawet więcej niż jedna dywizja. Przerwali niemiecki front i wdarli się na tyły wroga około 40 km. Zaraz na drugi czy trzeci dzień, Niemcy nacierali na nich z niesamowitą zaciekłością od strony Ropianki i Wilśni, nawiązała się między nimi wielka bitwa. Rosjan zginęło bardzo dużo, najwięcej pod Wilśnią. Reszta przesunęła się przez pola w stronę Słowacji, mówi Stefan.
Za kilka dni dotarł prawdziwy front do granic Olchowca. Wycofujące się oddziały niemieckie od strony Ropianki podpalały kolejno dom po domu.W naszym domu w środku wsi zamieszkali frontowi sztabowcy. Nas z mieszkania wypędzono. Ukryliśmy się w oborze. Jednak za parę godzin wygnano nas nawet i z obory. Mama miała przy sobie zdjęcie swojej córki, która była na robotach w Niemczech, pokazała je oficerowi i powiedziała, że to córka, ona u Was pracuje. W tedy pozwolono zostać nam w oborze.
Za niedługo spadł na nasz dom pocisk - na boisko - zabił konia i dwie krowy. Na podwórku rannych zostało dwóch żołnierzy. Panika powstała niesamowita.
Około 200 metrów od nas widać było nacierających rosyjskich żołnierzy od strony Ropianki, byli już na terenie Olchowca. Wdzierali się do środka wsi, tymczasem Niemcy w popłochu wycofywali się w kierunku Polan i w stronę Słowacji. Strzelanina rozpętała się z obydu stron niesamowita. Kilkunastu z nich we wsi jeszcze walczyło, mieli za zadanie powstrzymanie Rosjan, aby pozostali zdążyli wycofać ciężką broń i przerzucić ją do Polan. Przy moim domu Rosjanie zaskoczyli Niemców, dwóch z nich zastrzelili - jednego na podwórzu a drugiego w mieszkaniu. Pytali gdzie oni są, gdzie się ukrywają.
Uciekliśmy za nasz dom, do rzeczki, która płynęła od strony Ropiaki. W skalnym brzegu mieliśmy schron a w nim mogliśmy przetrwać najcięższą bitwę, mówi Janek Berdar z Olchowca. Niestety, kiedy Niemcy uciekali pod naporem Rosjan z kierunku Ropianki, wygnali nas stąd. Wkrotce bylibyśmy wyzwoleni. Uciekaliśmy w stronę Baraniego.
Tam było około pięćdziesiąt osób ze Smerecznego i niemieckie wojsko. Po małym wypoczynku wracaliśmy do wsi Olchowiec. W lesie napotykaliśmy i Rosjan i Niemców i ponownie Rosjan. Była to straszna kotłowanina. Ciężko było nam z tego kotła wyjść.
Pierwszą grupą byli Rosjanie, prosili nas o chleb, byli głodni a od kilku dni nic nie jedli. Byli to żołnierze z rozbitej dywizji, którzy czekali na ofensywę ich armii z nadzieją połączenia.
Do wsi wróciliśmy ale radość z tego była niewielka, niemiecka linia frontu zatrzymała się zaraz za Olchowcem we wsi Polany.
Zacięta kotłowanina wojenna jeszcze przez kilka dni trwała i nawet wracała na teren Olchowca. Armia Radziecka zwiększyła siły od strony Tylawy, Smerecznego i odsunęli Niemców w głąb wsi Polany i tam front zatrzymał się aż do 17 stycznia 1945 roku. Na obszernych polach wielkiej wsi Polany, od września 1944 do stycznia 1945 roku zginęła wielka armia żołnierzy radzieckich. Wracając z Baraniego do Olchowca można było stracić życie, ale odwaga się opłaciła bo znaleźliśmy swoje konie i bydło ukryte w lesie mówi Janek.
Oglądałem ponad trzy miesiące, jak całe dywizje maszerowały z Dukli na front do Polan a stamtąd przywozili ich sztywnych, zawiniętych w pałatkach. To był tragiczny i przygnębiający widok, tego nie da się nigdy zapomnieć, wylała się tam rzeka krwi...
Leszek Hrabski
...Na krótko przed zachodem słońca od strony Wilśni powróciły do Smerecznego trzy niemieckie tankietki. Dojechały na koniec wsi i przez lornetki oficerowie obserwowali górę Wapno. Po chwili wyruszyli dalej 500 metrów w stronę Tylawy. Nikt ich nie atakował. Finał tego był taki, że po godzinie czasu z Wilśni jechały do nas czołgi, artyleria, piechota i tabor zaopatrzeniowy. Zajmowali ponownie opuszczone poprzednie okopy i stanowiska bojowe. W naszym domu wieczorem ulokował się sztab. Nam pozwolono pozostać w oborze i na klepisku.
W sadzie obok domu, zamaskowano czołg, stanowisko z karabinem maszynowym, a przy drzwiach mieszkania postawiono dwóch uzbrojonych wartowników z nasuniętymi nisko na oczy hełmami. Ze skierowaną bronią do strzału siali niesamowity postrach i nawet i ich żołnierze do nich się nie zbliżali.
Na podwórko od tej chwili już nie wychodziliśmy. Całą sytuację dookoła nas oglądaliśmy przez szerokie szpary dużych wrot i drzwi obory. Prawie co godzinę, do sztabu z meldunkami przychodzili niemieccy oficerowie i każdorazowo byli przez wartowników rewidowani. Na końcu domu w wozowni, przy strumyku rozlokowała się kuchnia polowa. Po kilku godzinach zapachniała grochówka gotowaną na wędzonym boczku. Wieczorem, strzałem między rogi ubili dużego cielaka. Jeszcze tego dnia gotowali duże porcje mięsa sztabowcom. Dla oficerów kucharze zanosili jedzenie na białych miskach i w menażkach oraz w gorcą wodę na kawę w dzbankach. My na tą chwilę mieliśmy jeszcze chleb i duży dzbanek mleka więc po ciemku zjedliśmy na klepisku kolację. Byliśmy absolutnie pewni, że w najbliższych godzinach rozegra się tutaj wielka bitwa.
Ta noc z piątku na sobotę była wyjątkowo ciepła i widna i można było spać nawet na dworze bez grubego nakrycia. Zebrani w rogu klepiska i wtuleni do siebie, nasłuchiwaliśmy co się wokół nas dzieje. Co jakiś czas dochodził nas wojskowy tupot butów. Brzęk hełmów, plecaków, menażek, masek przeciwgazowych, taśm z amunicją, dowodziło to, że co jakiś czas dochodziły nowe oddziały żołnierzy.
Rozmawiali półgłosem ze względu na sztabowców. Układali się do nocnego wypoczynku w sadzie i na podwórku. Minęła północ a sen nie przychodził - oczy ciągle mieliśmy otwarte. Każdy z nas leżąc rozmyślał co nas rano spotka - czy nas z domu wypuszczą, czy raczej zginiemy tutaj wszyscy, razem z naszym dobytkiem.
Skoro świt po śniadaniu, żołnierzy wyprowadzono na okopy. Wokół domu była cisza i jedynie oficerowie wpadali przez całą sobotę do sztabu. Kuchnia pracowała na pełnych obrotach.
My przez cały dzień baliśmy się wyjść poza ściany obory i klepiska. Inwentarz został nakarmiony sianem, kobiety wydoiły krowy a my zjedliśmy po pajdzie chleba i popiliśmy mlekiem. U sąsiadów też nikogo nie było widać na podwórkach. Dzień do wieczora pozostał martwy ale nikt na szczęście nie interesował się nami.
Myśleliśmy o tym, że o zmroku przy dobrej sposobności uda nam się uciec z domu w kierunku potoku a tu akurat o tej porze nasilił się ruch wojskowych i trzeba było siedzieć cicho. Wyboru innego już nie było.
Po zmroku zabierano jedzenie na okopy a na podwórku przy pełnym blasku księżyca, wyższy rangą sztabowiec prowadził naradę oficerską. Pod rozłożystą wierzbą na drewnianej ławce i dostawionych pniach siedziało około dziesięciu oficerów. Po rogach domu rozstawili czterech uzbrojonych wartowników. Narada nawet z głośnym śmiechem trwała około półtora godziny.
Już przed czwartą nad ranem rozpoczął się ruch wokół kuchni. Kilka kompanii piechoty pobierało zupy do menażek, jakieś konserwy, chleb i po małej glinianej butelce (chyba alkohol - niektórzy od razu z gwinta sobie pociągali). Po chwili wytworzył się gwar więc chyba alkohol zaczął na nich działać.
To właśnie ten trunek miał ich zagrzewać do boju. Patrzyliśmy na nich przez szpary z odległości jednego do dwóch metrów. Wielu z nich nie miało więcej niż osiemnaście lat. Na ich twarzach nie widać było zabawnych uśmiechów, wielu ponuro patrzyło w ziemię.
Plecy obwieszone mieli długimi taśmami pocisków do broni maszynowej a u pasa i na klapach munduru uwieszone były granaty. Po nasilaniu się niemieckiego szwargotu widać było, że walczyć będą zaciekle.
Jako ostatni do kuchni przyszli oficerowie - zaraz po śniadaniu ustawili się na baczność w jednym szeregu, wyprostowani, w mundurach frontowych, czekali pod rozłożystą wierzbą na sztabowca. Z mieszkania wyszedł wysoki przystojny oficer chyba w randze pułkownika. Wyciągnął mapę i pociągając po niej krótkim patykiem coś im objaśniał. Narada trwała zaledwie około dziesięciu minut. Po czym wyciągnął przed siebie rękę na wysokość czapki i krzyknął " Heil Hitler". Oni wyprostowali się jak struny i odpowiedzieli chórem to samo i rozbiegli się.
Niebo było czyściutkie, nie widać było ani jednej chmurki. O tej porze dnia słońce było już kawał nad górami. Przed godziną szósta rano w niedzielę przyszedł do nas oficer z żołnierzem z bronią wycelowaną w naszą stronę, powiedział, że za 10 minut mamy stąd uciekać i zabrać inwentarz.
Ucieszyliśmy się z tego bardzo, że nareszcie uciekniemy z tej klatki. Aby jak najdalej od nich gdzie tylko poprowadzą nas oczy.
Starszy brat Michał od razu otworzył oborę i wygnał z niej bydło pędząc je na pastwisko. My zarzuciliśmy na plecy tobołki, które od dwóch dni były uszykowane i przekraczając strumyk przy wozowni i skierowaliśmy się stronę w stryjka Grzegorza. Do niego przez łąkę mieliśmy 50 kroków. Za naszymi plecami na podwórku padały już wojskowe komendy a rygle zamków karabinów maszynowych zaszczękały.
Gdy ostatnia osoba z naszej rodziny opuszczała kładkę strumyka - zaczęło się.
Pierwszy pocisk jaki leciał na Smereczne spadł na nasz dom. Zapaliła się ta część domu gdzie było najwięcej siana. Następne eksplodowały na podwórku. Byli za nami pierwsi ranni i zabici niemieccy żołnierze.
Na podwórku zaczął się krzyk, powstała niesamowita panika a żołnierze i oficerowie uciekali do okopów. Na nas posypała się ziemia, kamienie i gałązki z drzew. Na łące wybuchały pociski a my ile sił biegliśmy do domu stryjka.
Niemcy odpowiedzieli zmasowanym ogniem z karabinów maszynowych i czołgów. W powietrzu nad nami świeciło, huczało i grzmiało.
Dolecieliśmy do domu stryjka a tam na klepisku plackiem leżały cztery osoby - stryjek ze swoją rodziną. Nie czekając, pokładliśmy się i my. Pociski z ręcznej broni, dziurawiły dach nad nami jak sito. W pozycji leżącej, klęczącej, obmacywaliśmy się czy ktoś z nas nie jest ranny. W tej panice i wrzawie, trudno było od razu poczuć na ciele ból. To straszne piekło wydarzyło się tak gwałtownie i było tak silne, że straciliśmy orientacje czy jeszcze żyjemy.
Grzegorz, który był żołnierzem na froncie w 1939 roku wiedział jak należy się zabezpieczyć przed pociskami. Na ścianie od strony atakowanej ułożył warstwę snopów zboża wysoko aż pod sufit. Pociski z ruskich pepeszek, karabinków i szrapnele nie przebijały jej. Słychać było jak wpadały w nią i szemrały po słomie jak myszy.
Leżąc na ziemi przez jakiś czas byliśmy za tą ścianą bezpieczni. Początek ofensywy artyleryjskiej był tak potężny, że w jednej sekundzie pękało wokół nas dziesiątki pocisków. To wyglądało tak jakby otworzyło się niebo a stamtąd sypał się na nas przeróżny złom.
Po piętnastu minutach paliło się wokół nas kilka chałup. Dusił nas dym. Z tyłu za domem było stanowisko karabinu MG, z którego Niemcy "grzali" w stronę rosyjskiej piechoty. Zarazem byli na celowniku przeciwnika dlatego nad naszymi głowami nieustannie świstały pociski. Po małej chwili przenieśli się na naszą stronę domu - piec metrów od nas. Ale nie zdążyli go rozstawić do boju bo spadł na nich pocisk i "roztrzepało" ich po podwórku. Jeden miał urwaną nogę, drugi leżał obok bardzo pokancerowany. Na wrota, za którymi leżeliśmy posypały się odłamki. Kobiety i dzieci zaczęły mocno płakać. Na myślenie nie było czasu bo wydarzenia następowały po sobie w minutowych odstępach.
Zabraliśmy tobołki na plecy i chyłkiem lecieliśmy do potoku do którego było 30 kroków. I od razu staliśmy się celem ręcznej broni. Posiali po nas niesamowicie. Pochyleni z tobołkami na plecach upodobniliśmy się do żołnierzy zaś w sekundowych odstępach czasu nie byliśmy rozpoznawani przez Rosjan kto to ucieka.
W głębokim potoku skoczyliśmy do uprzednio przygotowanego schronu i wystawiliśmy na kiju białą koszulę jako znak, że jesteśmy cywilami . Dano nam na parę godzin spokój. Potok w tym miejscu był głęboki i dobrze chronił nas przed pociskami artyleryjskimi.
Przed sobą mieliśmy górę Wapno i Żbyr. Od strony Mszany nacierała piechota na Smereczne - widzieliśmy ich jak na dłoni, byli od nas około 400 metrów. Przedgórze pokryte było niskim jałowcem i tarniną a na samym szczycie rósł piękny jodłowy las. Z tego lasku zwiadowcy kierowali ogniem artylerii na każdy poruszający się przedmiot na polu walki.
Nasz schron miał 6 metrów kwadratowych - była to dziupla wygrzebana w brzegu i oszalowana kołkami, nad głowami była naturalna skarpa o grubości około 1,5 metra. Siedziało nas w środku 19 osób, było ciasno ale na niewygodę nie narzekał nikt. Od lęku trochę odpoczęliśmy już. Było to około siódmej rano. Przed nami na łąkach i pastwiskach reszta bydła zdziczałego od wybuchów jeszcze biegała choć niektóre okulawione sztuki przewracały się. Po następnej godzinie ataku nie było widać już nic. Wszystko poległo, krowy, owce, konie, drób.
W pewnej chwili zauważyliśmy kilkunastu rosyjskich żołnierzy próbujących wychodzić z lasu ale silny ogień niemiecki natychmiast położył ich na ziemię. Oni już nie wstali, ich trupy leżały na tych samych miejscach do zakończenia walk. Po godzinie czasu powtórzyli podobny zryw ale skutek był taki sam. Po tych atakach, Niemcy górę Wapno oraz Żbyr i las obkładali artylerią kilka godzin. Nie było szans aby ktoś przebywający tam wyszedł z tego żywy. Żal było patrzeć jak pociski ucinały do połowy piękne wysokie jodły. Kładły się na ziemię jak w czasie wielkiej burzy. Od czasu do czasu widać było uciekającego zająca, który miotał się w różne strony. Taki widok towarzyszył nam do godziny dziewiątej. Nastąpiła przerwa podczas której przybiegł do nas mój brat Michał. Na jego widok byliśmy uradowani. Ze łzami w oczach opowiedział nam straszną historię jaką przeżył od rana aż do tego momentu. "...Kiedy gnałem przed sobą inwentarz mówił Michał spadło blisko nas kilka pocisków, trzy sztuki od razu padły na ziemię i już się nie podniosły - zostały tam. Reszta bydła rozleciała się. Ja położyłem się w duży dołek po pocisku i kilkanaście minut przeczekałem. Poderwałem się na nogi i poleciałem pod grube drzewo - tam ukryła się moja chrzestna. Położyliśmy się na ziemię za grubym pniem a wokół nas rozrywało się dużo pocisków. Po około dwudziestu minutach ona jęknęła - ja umieram. Podniosłem głowę i na jej piersiach zobaczyłem odłamek wielkości pięści. Ona na szczęście kazała mi położyć się za siebie, że ja jestem młodszy, może przeżyję. I to chyba była jej wyrocznia, że ja przeżyłem. Za jej ciałem leżałem trzy godziny bo nie było możliwości ucieczki z tamtego miejsca. Gdy artyleria skierowała swoje ostrzeliwanie na drugi koniec wsi od strony Wilśni, koło mnie trochę ucichło. Wykorzystałem to, wskoczyłem zaraz do potoku i prawie na kolanach do was się przeczołgałem. W tej chwili intensywnie strzelaja z automatów i karabinów..."
Około godziny dziesiątej nadleciały pierwsze samoloty. Po zrzuceniu bomb z resztek domów i sadów pozostała tylko ruina. Za parę minut ponownie przyleciały i wyrzuciły nastepne bomby. W tym samym czasie artyleria wznowiła ostrzał. Wyglądało to jak "tornado." Ziemia z kamieniami i drzewami unosiła się do góry.
Za chwilę z Wapna i Żbyria pokazała się rosyjska piechota. Próbowali krótkimi skokami, czołganiem, na kolanach, schodzić w dół. Na to odezwali się Niemcy i urządzili im niesamowitą kilkugodzinną kanonadę. To było istne piekło, z tego miejsca nikt się nie podniósł żywy. Po trzech godzinach na tym wzgórzu nie było jałowców, tarniny ani żadnego krzaczka. Dolinę, Wapno i Żbyr zamieniono w cmentarzysko.
Przed godziną trzynastą nastąpiło wyciszenie po obydwóch stronach. Po naradzie naszej starszyzny, to jest: babci, taty, stryjka, mamy i cioci, ustalili, że trzeba uciekać do lasu Niklowiec tam gdzie schroniła się cała wieś. Pozabieraliśmy wszystkie tobołki na plecy i głębokim potokiem ruszyliśmy gęsiego do lasu. Kiedy trzeba było przeskoczyć po odkrytej łące około 50 kroków, Rosjanie posypali po nas artylerią. Polegliśmy na ziemi. Tato krzyknął na nas wracamy i na kolanach wycofujemy się z powrotem do schronu. Tak uczyniliśmy. Ci co byli w przodzie przeskoczyli łąkę i złapali następny brzeg potoku i znaleźli schronienie. My nie, bo byliśmy trochę dalej. W tym momencie, rozerwała się nasza duża gromada na dwie grupy. Za jednym skokiem nie udało nam się powrócić do schronu. Nas najmniejszych troje, sąsiedzi wzięli na kolana do siebie. Mama i Janek przykucnęli przy nas za grubą beczką z wodą. Tato i pozostali leżeli za krzakami w wodzie. I tutaj ponownie obserwatorzy rosyjscy wzięli nas jako wojskowych. My nisko pochyleni, z tobołkami na plecach w liczbie 19 osób, biegnąc w gęsiego upodobniliśmy się do niewielkiego pododdziału żołnierzy frontowych i od razu staliśmy się dla nich dobrym celem. Dlatego z dział ostrzeliwali nas około 20 minut. To była gehenna. Przestali dopiero w tedy, kiedy my już nie poruszaliśmy się. Beczka z wodą za którą ukryła się mama z Jankiem rozsypała się od odłamków, a oni pozostali w pozycji leżącej na ziemi. Tylko ta gruba pryzma wody w beczce uratowała im obojgu życie.
Około godziny dziesiątej wieczorem doszedł do nas staruszek Gubik. On cały dzień nie opuszczał domu. W sadzie wykopany miał głęboki okop. W chwilach kryzysu wchodził do niego. Dwa razy w ciągu dnia ugasił dom. Opowiadał, że dokładnie wie ile do tej pory zginęło cywilnych ludzi - wymieniał ich nazwiskami. Jeśli dobrze pamiętam było już około 8 osób. On został lekko ranny w rękę pomiędzy łokciem a ramieniem. Relacjonując dalej potwierdzał, że po silnym pierwszym artyleryjskim ataku zginęło dużo Niemców i wyleciało w powietrze kilka dział. Ich dowództwo uciekło czołgiem w kierunku Wilśni. Dotychczas rosyjska artyleria najbardziej waliła na pierwszą połowę wsi.
Po godzinie dziesiątej wieczór przyczołgało się do naszego schronu dwóch rosyjskich żołnierzy. Opowiadali, że przez lornetkę z lasu widzieli nasz schron z białą flagą i starali się powstrzymywać ataki artylerii na nas. Interesowało ich gdzie rozlokowani są Niemcy, ich działa, karabiny maszynowe itd. Wyszli w trójkę na brzeg i tato im wszystko objaśnił. Oni zaś pokazali w którym miejscu są okopy rosyjskie i gdzie są rozstawione patrole. Zapewniali nas że przekażą zwiadowcom i patrolom liniowym żeby nas przypadkowo nie uśmiercili. Ostrzegali nas, że w nocy używają do walki bagnetów i sztyletów. Dostali na potwierdzenie spotkania się z nami po kromce chleba. Tato rozmową z nimi był podbudowany bo trasę do ucieczki jaką zaplanował na porę nocną miał przygotowaną i zabezpieczoną. Żołnierze wracali do swoich tą samą ścieżką jaką do nas dotarli. Po kilku minutach posypała się krótka seria jakieś 50 metrów od nas. Zginęli obaj, natknęli się na niemiecki patrol i ci skosili ich pistoletami maszynowymi.
Odczekaliśmy do północy i gęsiego ruszyliśmy w stronę góry Żbyr . Była to nasza ziemia, kawałek ornej, pastwisko i lasek. Znaliśmy na pamięć każdy kamień, każdy krzaczek, każdą gałązkę. Dlatego udało nam się tam dojść pocichutku, że nawet patyczek pod nogami nam nie pękł. Idąc staraliśmy się nawet wstrzymywać oddech. Co chwila oglądaliśmy się czy za nami ktoś się nie porusza. Tuż przed laskiem, na samej górze usiedliśmy aby odpocząć aby przygotować się do następnego odcinka drogi. A pozostało nam już niewiele - około 60 metrów do okopów Rosjan. Spoglądaliśmy na wieś gdzie jeszcze tliły się resztki chałup. Byliśmy na wprost dopalającego się, naszego domu. Zakrążyła się każdemu w oku łza, że nasz cały dorobek pochłonęła wojna. Na tą chwilę mieliśmy tylko tyle co na sobie, pierzyny i bochenek chleba. A pod nami ziemia gęsto pokaleczona pociskami. W dolinie po pięknym sadzie, zostało kilka sterczących kikutów. Zaś ze stada owiec, kilku sztuk bydła i drobiu pozostały tylko nagie kości. Tyle zachowaliśmy w pamięci z naszego gospodarstwa. Ocierają łzy, podnieśliśmy się ziemi. Łapiąc się za ręce i ponownie wstrzymując oddech ruszyliśmy prze lasek w dalszą drogę. Tato na przodzie, przeprowadzał nas pomiędzy gęstwiną drzew. Z Bożą pomocą przeszliśmy i nikt nas jeszcze życia nie pozbawił.
Przed nami około 30 kroków następny las - tam na skraju już są okopy. Idziemy dalej trzymając się za ręce. Dusza ze strachu podchodzi do gardła, po ziemi stąpamy bardzo cicho a nogi pod nami stawały się miękkie jak wata. Nasłuchujemy ciągle aby dać znak, że jesteśmy cywilami. Dotarliśmy do następnego lasku i od razu żołnierz krzyknął pastoj i puścił długą serię. To szczęście, że nad naszymi głowami. My chórem krzyknęliśmy, my Hrażdanie! (cywile) a potem w płacz bo tak kazali nam ci dwaj Rosjanie co nas odwiedzili. Zaraz posypała się druga, długa seria nisko nad ziemią pochodząca od innego żołnierza. Na nasze szczęście w bok. Ten jeszcze we śnie pociągnął za spust. Drugi raz już nie powtórzył bo krzykiem ogłuszyliśmy go. I potwierdza się tutaj święta prawda, "że żołnierz strzela a Pan Bóg kule nosi". Tu tylko sam Bóg nasze życie ocalił.
Z okopów wyskoczyło do nas czterech żołnierzy i kapitan. Obmacali nas i nasze tobołki. Natychmiast przybiegło ich wielu. Zaczęły się pytania "kuda Germaniec?" a następnie czy byli u nas dwaj zwiadowcy. Tato objaśnił im całą rozmowę z nimi i powiedział, że wracając natrafili na Niemców i zostali zabici. Potem dwaj bracia i tato poprowadzili czterech oficerów na schyłek góry i wszystko im pokazali.
Kapitan dał nam sierżanta, który przeprowadził nas przez trzy frontowe linie około dwóch kilometrów aż na następną górę nad wieś Trzciana. Ten las był z dużą przewagą starego buka. Było w nim ogromnie ciemno. Z dwukilometrowej góry schodziliśmy ponad 3 godziny. Nad wioską Trzciana na skraju lasu zatrzymał nas wojskowy wartownik i rozkazał nam, że tutaj musimy pozostać do białego dnia aż nastąpi zmiana warty. Jeśli będziemy się poruszać on będzie strzelał.
I trzeba było dwie godziny czekać w jednym miejscu. Około 10-ciu kroków od nas leżała grupka żołnierzy. Było nam z nimi raźniej. W końcu zrobiło się widno ale nie wolno nam było odchodzić z tego miejsca. Jeden z braci popatrzył w stronę śpiącej grupy i powiedział: "popatrzcie to są zabici żołnierze i rozebrani do kaleson".
Po uwolnieniu nas, zbliżyliśmy się do drogi głównej, tam jedną gęstą masą szło i jechało wojsko. W ogromnym bałaganie w tempie żółwia, przesuwali się wszyscy razem; piechota, czołgi, samochody, tabor konny, sanitarki, katiusze, kawaleria, kuchnie polowe. Przeciąć im drogę i wyjść na przeciwną stronę nie było szans gdyż między poszczególnymi koumnami nie było praktycznie odstępów. Staliśmy ponad godzinę w rowie. Wcisnęliśmy się wtedy kiedy jechały wozy konne. Koni nie baliśmy się. Po obydwu stronach drogi na rowach leżało dużo wojskowych trupów, obdartych z odzieży i obuwia. Widok był makabryczny.
Do wujka w Zawadce Rymanowskiej doszliśmy już resztkami sił.
Po trzydniowej bitwie ocalało tylko 4 chałupy na końcu wsi pod lasem Niklowec, reszta spłonęła. Zginęło też 13 cywilnych osób. Na polach leżało dużo wojskowych trupów, rozbitych czołgów i pojazdów pancernych.
Ciężkie boje toczyły wojska rosyjskie o każdą karpacką wieś. Ostra bitwa o Smereczne trwała 12 dni. Kilka razy Rosjanie ją zajmowali i kilka razy byli z niej wyparci. Polało tam się bardzo wiele żołnierskiej krwi. Po obu walczących stronach, poległo na polach i lasach Smerecznego ponad tysiąc żołnierzy.
W w sadach i na polach wsi było setki owocowych drzew - po wyzwoleniu nie pozostało ani jedno. Droga, potoki, ścieżki, łąki, rzeczka Smereczanka, zostały zmiecione z powierzchni ziemi. Wszystko wciśnięte zostało w glebę i wymieszane z wojennym żelastwem, ludzkimi kośćmi i zwierzętami.
Trudno było rozpoznać, gdzie znajdowały się poszczególne gospodarstwa. Na każdym hektarze ziemi było 40 do 50 lejów po pociskach artyleryjskich. Gdyby na jeden dzień przed ofensywą 90 procent ludzi nie przeniosło się do lasu już w pierwszym dniu zginęłaby połowa mieszkańców wsi. Rosyjscy oficerowie po całkowitym wyzwoleniu wsi Smereczne powiedzieli, że taki ciężki i zacięty bój toczyli tylko pod Stalingradem i Kurskiem. O sześć kilometrów dalej, we wsi Polany front zatrzymał się aż do 17.01.1945 roku.
Taki obraz tych strasznych i krwawych dni zachowałem w dziecięcej pamięci. Oby nigdy więcej człowiek, człowiekowi nie był takim katem.
Relacja Grzegorza, stryjka Leszka:
Od chwili, kiedy wyszliśmy ze schronu w Smerecznym zaraz posiali po nas Rosjanie katiuszą, zdążyliśmy cali przeskoczyć do następnych brzegów potoku. Leżeliśmy tak długo aż oni zaprzestali po nas sypać. Potem mocno pochyleni do ziemi szliśmy w górę rzeczki do lasu. Jak tylko dostrzegali nas zwiadowcy zaraz wznawiali uderzenie. Taką walkę z nami toczyli przez trzy godziny. Babcia Maria (moja mama) nie była wstanie chyłkiem iść cały czas i prostując się ze zmęczenia zdradzała naszą pozycję. Chyba wzięli nas za drużynę wojskową bo postanowili nas zlikwidować.
Przy samym lesie, na naszych oczach spadł pocisk na niemieckie działo artyleryjskie. Byli zabici i ranni - wołali w naszą stronę "kamarat, kamarat", widok był przerażający ale nie byliśmy stanie im pomóc bo pociski z góry sypały się na nas jak deszcz.
W lesie napotkaliśmy niemal wszystkich Smereczan - koczowali w potoczkach. W ten pierwszy dzień ofensywy czyli w niedzielę na las Rosjanie nie bili. Dało się spokojnie siedzieć.
Na drugi dzień rano spadały pojedyncze granaty moździerzy na pozycje niemieckie - pół kilometra od nas. W ten sposób wiedzieliśmy gdzie są Niemcy i gdzie dotarli już Rosjanie.
To też w nocy kilka rodzin po cichutku próbowało przeprawić się na ich stronę. Niemcy wykryli nasz spisek i chcieli do nas strzelać. We wtorek pod wieczór postanowiliśmy iść do Wilśni i natknęliśmy się na grupę Niemców - rzucili w naszą stronę granatem. W tedy siostra Maria została ranna w kolano. Duży odłamek pozostał w jej nodze. Nosiliśmy ją przez 8-dni z Ewą na plecach. Z Wilśni Niemcy wygnali nas rano, powróciliśmy ponownie do lasu. W czwartek rozgorzało straszne piekło w lesie Niklowec. Pękały zarówno pociski niemieckie i rosyjskie. Przez pola Ropianki uciekaliśmy do Olchowca. Artyleria rosyjska przeniosła się na otwarte pola za nami. Już drugi raz staliśmy się ich celem. To była gehenna. Trzeba było co chwila leżeć na ziemi aby nie zostać zabitym albo rannym. Drogę pomiędzy jednym a drugim lasem - 2 kilometry - pokonywaliśmy przez 8 godzin. Nad Olchowcem w lesie, w głębokim potoku, przeleżeliśmy bez jedzenia kilka dni, aż Rosjanie nas wyzwolili. Tutaj też nie było bezpiecznie. Z takim samym skutkiem mogliśmy przetrzymać w lesie Niklowec. Bitwa przez kilka dni była jednakowa - o każdy skrawek ziemi. Powróciłem do Smerecznego, do szkoły, bo tylko ona ocalała a i tak była bardzo pokancerowana - dziury deskami pozabijałem i tam z żoną i synkiem zamieszkaliśmy sześć miesięcy - obok nas leżały setki rozkładających się wojskowych trupów i mnóstwo spalonego, zniszczonego wojennego żelastwa.
Fragmenty wspmnień zaczerpnięto między innymi ze strony www.beskid-niski.pl na który serdecznie zapraszam. Jest to internetowe, profesjonalne centrum informacji o Beskidzie Niskim.
Darek SP8RHT |